Księga 1 - Ogar Magów - Elaine Cunningham.doc

(1276 KB) Pobierz

              Człowiek-lew sięgnął przez wielkie ramię. Kiedy Mbatu wyciągnął wielki miecz, stal zasyczała niczym atakujący wąż. Wemik przyczaił się, a potem skoczył, unosząc broń do zamaszystego cięcia.

              Matteo uniósł pożyczony miecz, aby przeciwstawić się gwałtownemu atakowi. Ostrza spotkały się z wysokim zgrzytem. Jordain nie zamierzał zatrzymywać potężnego uderzenia, lecz przeniósł wagę ciała na lewą stronę i pozwolił sile ciosu ściągnąć miecze ku ziemi. Zręcznie obrócił się i cofnął, wyciągając miecz spod ostrza wemika. Skoczył znowu, pchnął nisko, niżej niż gdyby walczył z człowiekiem.

              Wemik sparował i cofnął się, usiłując unieść miecz do kolejnego ataku. Matteo nie mógł na to pozwolić. Nacierał, pchając raz po raz, zmuszając wemika do niskich zasłon.

              Jordain nigdy nie walczył z wemikiem, ale domyślał się, jaka będzie jego prawdopodobna strategia. Kiedy ostrza były w górze, bestia mogła wykorzystać przednie, lwie łapy. Według Mattea pazury na łapach Mbatu mogły rozerwać człowieka trzema szybkimi ruchami lub jednym rozerwać mu gardło.

              Wemik cały czas usiłował się wycofać i uwolnić ostrze na tyle długo, by unieść je do zabójczego ciosu. Matteo parł do przodu, nacierając i szukając możliwość skutecznego ataku.

              Walka trwała. Ciepło słońca było zabójcze, a nienawykłe do trzymania miecza ramiona bolały. Jak przez mgłę słyszał mruczenie Tzigone o przeklętym koniu i straży, której nigdy nie ma tam, gdzie jest potrzebna. Kątem oka dostrzegł, jak unosi wiadro z deszczówką i rzuca je lśniącym łukiem w ich stronę.

 

Dedykacja

 

Mojemu bratu Myronowi, który znajduje czas,

aby czytać te książki.

Nie myśl, że nie potrafię tego docenić,

nawet jeśli podkradasz egzemplarze Mamy.

 

PROLOG

 

              Czarodziej zmusił się, by jeszcze raz unieść maczetę – ramiona bolały go niemiłosiernie. Wbił się w kwitnące pnącza, ale splątana masa była tak gęsta, iż zdawała się odbijać jego ciosy. Z zielonego sklepienia nad głową buchnął piskliwy, obłędny śmiech z nutą histerii. Kilku mężczyzn zamarło, uważnie rozglądając się dookoła ciemnymi oczami.

              - To tylko ptak – warknął mag, mając rozpaczliwą nadzieję, że zgadł dobrze. – Jesteście mistrzami magii czy tchórzliwymi babami? Czy skarb Akhlaura stracił już swój powab? A może chcecie spędzić resztę waszych dni udają pozbawione magii dziewki pochylone nad krowimi wymionami? Zapewniam was – dodał ponuro – że to się da załatwić. A teraz jazda do roboty – zakończył wypowiedź kolejnym, pełnym złości uderzeniem.

              Skupił się na swoim gniewie i zmusił swoich ludzi, by zrobili to samo. Gniew pozwalał im iść dalej. Strach był czymś, na co ze wszystkich sił starali się nie zwracać uwagi, gdyż na bagnach Akhlaura nawet chwila wahania mogła kosztować życie.

              Dziwny, błyszczący, zielony kwiat rzucił się na maga, prawie trafiając go w ucho i obsypując lekko mieniającym się pyłkiem, pachnącym jak owoce mango i piżmo. Czarodziej kichnął głośno kilka razy, obawiając się, że następne kichnięcie wyrzuci mu wątrobę przez nos. Kiedy wreszcie mu przeszło, chwycił maczetę i odciął kwiat. Wiedział, że nie może go kopnąć, choć miał na to wielką ochotę.

              Mag zaczynał nienawidzić bagien i wszystkiego, co na nich żyło, ale te kwiaty darzył wyjątkowo gorącym uczuciem. Olbrzymie i nienasycone bagienne kwiaty atakowały niespodziewanie. Ich ułożone na kształt kielicha płatki były zakończone cierniami zagiętymi niczym zęby żmii, pełnymi zabójczego jadu. Co udało im się złapać, tego już nie wypuszczały. Z któregoś zamkniętego kwiatu wyleciał pęk opalizujących, błękitnych piór. Na ziemi nisko rosnące pnącza owijały niemal czysty szkielet dzika. Zielone macki wiły się wokół odsłoniętych żeber. Nad wielkimi jak sztylety szablami i sklepioną czaszką niczym dziecko podziwiające dzieło morderczych rodziców, kiwał się mały kwiatowy pączek.

              Czarodziej zaatakował pnącza ze wzmożoną zaciekłością. Włosy przylepiły mu się do czoła, a palce aż swędziały od chęci rzucenia zaklęcia, które zamieniłoby tę niebezpieczną, zieloną barierę w suche, kruszące się gałązki.

              Nie ośmielił się. Sprowadził na bagna grupę czarodziejów wyposażoną w wystarczającą ilość zaklęć, eliksirów i zaczarowanej broni, aby przenieść ich z jednego księżyca na drugi… a przynajmniej tak sądził. Liczba ich czarów malała zadziwiająco szybko.

              Jak to możliwe, że już po trzech dniach musieli zamienić rzucanie czarów na pracę mięśni? Jakie jeszcze, również poważne, błędy mógł popełnić? Jakieś to sekrety, przerastające ich słabnące siły, mogły skrywać bagna?

              Te wątpliwości gnębiły maga, kiedy wraz ze swymi ludźmi przebijał się przez gąszcz. Trzy dni na bagnach Akhlaura wyczerpały jego cierpliwość, pewność siebie oraz przerzedziły szeregi. Na bagna razem z nim weszło dwudziestu ludzi. Udało się przeżyć trzynastu. Był to niemały wyczyn, gdyż każdy dzień niósł ze sobą niespodziewane niebezpieczeństwa, a samo oddychanie wydawało się wielkim osiągnięciem. Od walki o powietrze, ciężkie i gorące niczym zupa, pierś przeszywał tępy ból.

              Mag uważał się za osobę dobrze znoszącą upały, gdyż Halruaa była południowym krajem, gdzie pory roku określano według układu deszczów, wiatrów i gwiazd. Ale nigdy, przenigdy nie doświadczył jeszcze takiego gorąca! Bagno było niczym kocioł – zgniłą, śmierdzącą rzeczą, która migotała, bulgotała i pluła.

              Woda była wszędzie. Spadała z liści, otulała mgłą płytką wodę, chlupotała wokół kostek. Obecnie szli skrajem dziwnie leniwej rzeki. Powierzchnia wody unosiła się zielonymi bąblami, które wyrzucały smród i parę w powietrze zbyt naładowane wilgocią, aby przyjąć którekolwiek z nich. Zapachy wisiały w nieruchomym powietrzu, przywiązane do ziemi jak cienie, zmieszane, ale nadal dość wyraźne, by je rozdzielić: gaz bagienny, rozkład, trujące kwiaty, pot, strach.

              Strach. Mag czuł jego ostry, metalicznie gorzki smak w gardle i zastanawiał się, skąd się tam wziął. On, Zilgorn z Halruaa, nie był tchórzem. Magia była wymagająca i trudna, żaden czarodziej nieobdarzony mocną wolą i jeszcze mocniejszym żołądkiem nie mógłby zostać nekromantą. Zilgorn obłaskawiał śmierć, kupował ją i sprzedawał, naginał do swej woli. Wydawało się logiczne, że na zabójczych bagnach, gdzie wielu magów zawiodło, jemu mogło się powieść.

              Spojrzał na starą, pokrytą potem mapę, którą ściskał w ręce. Jego pierwszy mistrz, Chalzaster, mówił, że zaginiona wieś jego przodków znajdowała się na wzgórzu nad płaską łąką, za którą rozciągało się bagno. Łąka i wieś już dawno zniknęły, pochłonięte przez szybko rozrastające się trzęsawisko, ale wzgórze było dobrym punktem orientacyjnym. To było wszystko, co posiadał Zilgorn – to oraz opowiadane szeptem legendy o magicznym skarbie i świadomość, że wielu zginęło, usiłując zdobyć ukryte w bagnie dziedzictwo.

              - Daleko jeszcze? – spytał jeden z jego uczniów. Młody mężczyzna popatrzył zmrużonymi oczyma na gęsty, zielony kobierzec. – Idziemy od świtu, musi być około południa. Jak daleko uszliśmy? Sto kroków? Dwieście?

              - Wolałbyś przypłynąć rzekę? – warknął Zilgorn.

              Jego riposta wywołała tylko ponure spojrzenia. Uczeń wzruszył ramionami i uniósł maczetę wysoko nad głowę. Uderzył mocno, ostrze zadzwoniło na ukrytym kamieniu.

              Kilku mężczyzn wymieniło pełne nadziei spojrzenia.

              - Wieża Akhlaura? – wyszeptał jeden z nich.

              Mag roześmiał się wesoło.

              - Pewnie nie! Gdyby ta wyprawa była taka łatwa, czemu nikomu jeszcze się nie powiodło?

              Jego towarzysze popatrzyli na niego z powątpiewaniem. To miało być łatwe? Przez te trzy dni więcej czasu spędzili na walce niż na poszukiwaniach. Dwóch ludzi zginęło w studniach, a jeden został zmiażdżony i połknięty przez wielkiego węża. Cztery pokryte bliznami postacie szły za nimi posłusznym, mechanicznym krokiem ożywionych zmarłych. Obecność tych zombie, jeszcze niedawno towarzyszy, denerwowała kilku młodszych członków wyprawy, ale Zilgorn wiedział, że lepiej nie zostawiać martwych bez opieki.

              - To nie wieża Akhlaura – powiedział spokojniej – ale tak samo warte sprawdzenia. Oczyścicie ten kamień z pnączy.

              Ruszyli do pracy, stękając i spływając potem, tnąc roślinność nożami i rwąc gołymi rękami. Niespodziewanie jeden z magów cofnął się z pełnym zaskoczenia westchnieniem.

              Zilgorn podbiegł, aby przyjrzeć się temu lepiej. Szkielet wysokiego człowieka stał wyprostowany, z wyciągniętymi dramatycznie w górę ramionami, jakby chciał rzucić ostatnie zaklęcie. W pustej klatce piersiowej wiły się pnącza, kręgosłup opierał się o wysoki, pokryty runami kamień. Wśród gnijących szczątków szaty leżał porysowany medalion. Zilgorn z trudem rozpoznał wzór: płomień w kręgu dziewięciu gwiazd, symbol Mystry, bogini magii. Odwrócił medalion na drugą stronę i przyjrzał na pieczęci, magicznemu wzorowi, charakterystycznemu dla każdego maga. Ten wzór znał bardzo dobrze.

              - Chalzaster – wymruczał, spoglądając w puste oczodoły swego pierwszego mistrza. – A więc to go spotkało.

              W grupie zapadła ciężka cisza. Znali imię Chalzastera, było wypisane na wielu zwojach z czarami. Arcymag ze szkoły iluzji zdobył sobie sławę dzięki stworzeniu zaklęć broniących przed atakiem od morza. Wielu potencjalnych najeźdźców zostało odpędzonych dzięki jego iluzjom pirackich statków, morskich potworów i trąb wodnych. Jego imię stało się przysłowiowe: „Cień Chalzastera” oznaczał coś przerażającego, ale niematerialnego.

              - Bagna zabiły arcymaga Chalzastera – mruknął jeden z ludzi. W jego głosie i oczach nie było nadziei, tylko rezygnacja.

              - Tak – zgodził się Zilgorn. – To nieoczekiwanie znalezisko. Hazzle, zbierz kostki palców.

              Młody mag bez wahania zabrał się do pracy. Był na najlepszej drodze do poznania sztuki nekromancji i rozumiał, że kości arcymaga były prawdopodobnie komponentami jakiego niezwykłego i potężnego czaru. Po kilku chwilach Hazzle przekazał swój ponury skarb w dłonie mistrza.

              Zilgorn ostrożnie przesypał kości do sakiewki przy pasie.

              - Rozejrzyjcie się wokoło. Kto wie, co Chalzaster mógł znaleźć przed śmiercią.

              Pracowali, póki cienie nie stały się długie i głębokie, a odległe ryki nocnych drapieżników oznajmiły wzejście księżyca. Wreszcie uwolnili kości Chalzastera z pnączy. Wielki mag zginął, strzegąc wejścia do wielkiego budynku z popękanego kamienia, który dawno temu pochłonęło bagno.

              Zilgorn odrzucił szkielet na bok i zajrzał w ciemność.

              - Przynieście światło. Szybko!

              Zbyt późno pojął, iż powinien dodać, że chodzi mu o zwykłą pochodnię, nasączoną olejem szmatę na kiju podpaloną iskrami z hubki i krzesiwa. Jeden z magów z przyzwyczajenia wyczarował unoszącą się w powietrzu kulę delikatnego, błękitnego światła. Kula podskoczyła delikatnie, po czym wpłynęła do środka.

              Reprymenda zamarła Zilgornowi na ustach, gdy lazurowy blask oświetlił ponurych mieszkańców chaty – Chalzaster nie umarł samotnie.

              Na ziemi leżały nietknięte kości przynajmniej tuzina wysokich ludzi oraz bardziej delikatne szczątki trzech półelfów. Kościste palce wciąż zaciskały się na cennej broni: mieczach, pikach i sztyletach. Ci ludzie umarli szybko i pozostali tam, gdzie upadli.

              Mag rozejrzał się po pomieszczeniu w nadziei, że znajdzie jakieś wyjaśnienie. Mury, choć stare i zniszczone ozdabiały resztki płaskorzeźb przedstawiających legendę o Mystrze. Pod przeciwległą ścianę, wśród stosu kości, Zilgorn z trudem rozpoznał popękany, marmurowy ołtarz. Z przechylonego filaru zwieszała się kadzielnica, w której teraz mieściło się opuszczone ptasie gniazdo. Najwyraźniej była to kiedyś świątynia Mystry, najpewniej miejsce, z którego przybyli przodkowie Chalzastera. Prawdopodobnie arcymag wrócił do wsi swoich przodków. Ale czemu tu zmarł?

              Zilgorn schylił się, aby wyjąć miecz z rozpadającej się dłoni. Przyjrzał się znakom na ostrzu. Były magiczne, miał co do tego absolutną pewność, ale nie wyczuwał w stali pulsu życia. W ozdobnej rękojeści tkwiło piękne tygrysie oko, złoty kamień rozmiarów kurzego jaja. Kamień był zmętniały i mleczny, jakby miecz został oślepiony.

              - Nie oślepiony – wymruczał domyślnie mag – raczej wyssany.

              - Mistrzu, spójrz na to!

              W głosie Hazzle’a mieszało się podniecenie ze strachem. Nekromanta upuścił pozbawiony magii oręż i przeszedł przez pomieszczenie. Jego uczeń wskazywał na kryształową statuę, przezroczystą rzeźbę elfiego wojownika naturalnej wielkości, zamarłego w pozycji bojowej z mięśniami napiętymi do szarży.

              Statua przedstawiała kobietę, piękną zarówno urodą modelki, jak i kunsztem artysty. Zilgorn nigdy nie widział czegoś podobnego. Jednak coś w wyglądzie rzeźby zaniepokoiło go. Piękne rysy twarzy elfki zamarły w grymasie bólu, a kryształowe włosy zwieszały się w strąkach.

              Odruchowo pogładził swoje wilgotne, czarne loki. W jego umyśle zagnieździło się i zaczęło rozkwitać straszne podejrzenie.

              - Ci wojownicy upadli wraz ze swoją bronią – rozmyślał na głos. – Chalzaster, arcymag zginął na stojąco. A co stało się tej elfie?

              - Elfce? – Hazzle był wyraźnie zaskoczony tą uwagą. – To statua, skarb z dawnych czasów.

              - Doprawdy? – spytał Zilgorn z niebezpiecznym spokojem w głosie. Zacisnął pięść i wyciągnął ją w stronę kryształowej wojowniczki. Tak jak podejrzewał, dłoń weszła głęboko w prześwitujący obraz. Nie spodziewał się jednak chłodu, który go zaatakował, nie tylko chłodu śmierci, ale całkowitego braku ciepła, jaki oznaczał pustkę, chłód absolutnej próżni. Zilgorn wyciągnął rękę i pokazał uczniowi białoniebieską skórę.

              Hazzle z syknięciem wciągnął powietrze, a kilku ludzi zakreśliło znaki chroniące przed złem – przesądną, chłopska reakcja na nieznane którą zirytowałaby Zilgorn, gdyby nie był zajęty ważniejszymi sprawami.

              Czarodziej potrząsnął ręką, aż odzyskał w niej ciepło i krążenie. Oderwał róg pergaminowej mapy i podszedł do kości byłego mistrza. Ująwszy medalion Chalzastera w dłoń, przycisnął pergamin do pieczęci. Podczas swojego terminowania został magicznie wzmocniony, aby przykładać pieczęć Chalzastera do kopiowanych przez siebie zwojów z zaklęciami, w ten sposób czyniąc je oryginalnymi kopiami dzieł arcymaga. Ta moc należała do niego aż do chwili śmierci, zatem pieczęć winna wypalić na pergaminie czerwony odcisk.

              Tak się jednak nie stało. Niezależnie od tego, jaka magia znajdowała się w medalionie, już dawno straciła swoją moc.

              Zilgorn odwrócił się i zaczął to rozważać. Chalzaster nie miał cierpliwość do istot, ani do rzeczy przeciętnych lub pozbawionych magii, zatem osoba, która się z nim udała, musiała być magiem albo kapłanem. Wszyscy umarli szybko, według mocy, którą dysponowali: większość podczas ataku, a wielki Chalzaster w połowie zaklęcia. Lecz elfka, istota, której esencja, ciało i dusza były utkane z magii tak, jak tęcza składał się ze światła, została opróżniona z magii tak szybko, iż został tylko przezroczysty, pusty obraz. Zilgorn nigdy nie słyszał o takich rzeczach, ale znał się na śmierci – znał na tyle dobrze, że widział w kościach Chalzastera zapowiedź własnej śmierci, a własne pretensje do magicznej mocy wyśmiewał zamrożony duch elfki.

              Nekromanta zesztywniał.

              - Precz stąd! Uciekajcie stąd natychmiast!

              Panika w jego głosie przydała stopom pozostałych skrzydła. Wybiegli ze zrujnowanej świątyni i, potykając się, pognali wąską ścieżką.

              Zatrzymali się tuż nad brzegiem wody, przyglądając się ciemnej, migoczącej powierzchni, usiłując wyrównać nerwowe oddechy i uspokoić bijące serca.

              Cisza.

              Niespodziewanie do Zilgorn dotarło, że bagno stało się zadziwiająco ciche. O zmierzchu tętniło zwykle życiem, ale z płycizn nie wychynęły krokodyle, w zaroślach nie świergotały ani nie piszczały żadne ptaki, nie przekrzykiwały się też małpy. Nawet insekty przestały buczeć. Samo bagno zdawało się kulić, czujne i ostrożne.

              Wtem powietrze rozdarł ryk, głęboki jak grom i zarazem przeraźliwy jak krzyk sokoła. Ogłuszonemu i pokonanemu Zilgornowi wydawało się, że w tym nieludzkim ryku odbijał się nieskładny chór zagubionych głosów. Jeden z nich znał bardzo dobrze.

              Nekromanta złożył ramiona i przygotował się do połączenia z Chalzasterem w zaświatach, na jakie sobie zasłużyli. Przywołał kulę błyskawic, najpotężniejsze zaklęcie, jakie znał, podejrzewając, że magia zadziała jak przynęta i przyspieszy jego koniec. To nie było tchórzostwo, przekonywał siebie. Czyż Chalzaster nie umarł na stojąco, gotów rzucić ostatnie zaklęcie?

              Ale magiczna broń szybko się rozwiała, sycząc w rękach Zilgorn niczym ognisko podczas monsunu. Prawie tego nie zauważył, gdyż oczy miał skupione na istocie, która powoli i w milczeniu wynurzała się z ciemnej wody.

              Twarz istoty była ogromna, tak obrzydliwa, że brakowało słów; była to twarz, która śniła się demonom w koszmarnych snach. Miała duże, elfie uszy, które były nie tylko szpiczaste, ale i porośnięte włosami. Potężną czaszkę pokrywały nie włosy, ale kłębowisko wijących się węgorzy. Oczy miała czarne jak obsydian – Zilgorn nie dostrzegł w nich inteligencji, którą mógłby zrozumieć. Były tak pozbawione uczuć i skoncentrowane jak u rekina. Gdy istota brnęła ku brzegowi, odsłaniała muskularne ciało ukształtowane z grubsza na wzór człowieczego, ale pozbawione piękna. Ścięgna przypominały naprężone łuki, a brzuch był mocno wklęsły. W stronę Zilgorn wyciągnęły się cztery ramiona, z których każde było zakończone szponami.

              - La… laraken – wyszeptał, choć po prawdzie potwór był większy i potężniejszy niż każdy ze znanych mu potworów. Zbliżanie się śmierci rozjaśniło magowi umysł i Zilgorn rozpoznał w stworze pokrewną duszę: istotę zrodzoną z władzy i jej żądzy. Przypomniał sobie wszystko, co zrobił przez lata i zrozumiał, że na taką śmierć sobie zasłużyć. Nic w całej Halruaa nie mogło przestraszyć go bardziej niż ta świadomość.

              Zilgorn widział śmierć we wszystkich jej przejawach i zadawał śmierć na sposoby, które przekraczały granice zwykłych możliwość. Przywoływał i kierował istotami tak przerażającymi, że wystarczył rzut oka, aby zatrzymać bicie serca u większości mężczyzn i zamienić żołądek wojownika w wodę. Lecz teraz nekromanta nie mógł powstrzymać krzyku, jaki wyrwał mu się z gardła.

              Wyrwał mu się z gardła! Głowa Zilgorna gwałtownie odchyliła się do tyłu, zmuszona przez niewidzialną moc gdy poczuł, że jego głos, instrument magii, się wyrywa. Przeszył go ból i już go nie było, pozostał pusty i niemy. Odruchowo pochylił się do przodu, jakby chcąc odzyskać głos, i z przerażeniem patrzył, jak wyciągnięte ręce zamieniają się w okryte skórą kości.

              Chciał uciekać, ale kończyny odmówiły mu posłuszeństwa. Moc i życie uchodziły z niego niczym krew ze śmiertelnej rany. Laraken, który dotarł do brzegu i górował nad nim, dwa razy wyższy, powoli zaczął oblekać się w ciało. Zapadnięty brzuch z wolna napełniał się magiczną esencją czarodzieja Zilgorna i umierających za nim ludzi.

              Ostatnią myślą dumnego nekromanty była ulga, że bez głosu nie mógł umrzeć z krzykiem i że nie będzie żadnych świadków jego porażki.

              Mylił się, i to w obu przypadkach.

              W pokoju na wieży, która wznosiła się nad zachodnimi górami Halruaa, z dala od bagien Akhlaura, nad misą do wróżenia pochylała się elfka. Scena śmierci Zilgorna rozgrywała się przed nią ze wszystkimi szczegółami, a szpiczaste uszy wychwyciły w ryku laraken wyszkolony głos nekromanty, wznoszący się w ostatnim, ostrym wrzasku przerażenia i bólu.

              Kiedy magiczna wizja dobiegła końca, elfka wyprostowała się i zsunęła z twarzy błyszczący zielony lok. Popatrzyła na wemika, centaura o lwim ciele, który przyczaił się w czujnym milczeniu u jej boku.

              Ani elfy, ani wemiki nie zdarzały się często w Halruaa, a razem zupełnie do siebie nie pasowali. Kiva była dzikim elfem, a jej karnacja była wśród leśnego ludu z południowych krain czyś powszechnym. Gęste włosy miały barwę głębokiej zieleni, a skóra odcień miedzi. Twarz była piękna, lecz niepokojąca, gdyż ostrym rysom brakowało łagodności, a oczy były złote i tajemnicze jak u kota. Nosiła szatę z żółtego jedwabiu i zielony, lamowany złotem płaszcz. Na jej palcach i szyi migotały szmaragdy. Z kolei wemik nosił na sobie tylko swoją śniadą skórę. Był potężną istotą, z dolną partią ciała lwa i górną – potężnym ludzkim torsem o złocistej skórze. Na ramiona opadała mu gęsta, czarna grzywa, a oczy, podobnie jak u elfki miały koci odcień bursztynu. Zdobił go jedynie kolczyk z rubinem w lwim uchu i duży, szeroki miecz przewieszony przez ramię.

              - Zilgorn był najlepszy z nich wszystkich – podsumowała Kiva głosem czystym niczym dźwięk dzwonka. – Sądziłam, że lepiej się zachowa.

              Wemik zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.

              - Sądziłaś, że mu się uda? Że uwolni laraken z bagna?

              Śmiech Kivy brzmiał niczym dzwoneczki.

              - Nie miał szans! To nasze zadanie, mój drogi Mbatu. Ale z każdym magiem, którego ściągniemy na bagna, dowiadujemy się czegoś więcej.

              Jej towarzysz pokiwał głową, a złote oczy rozbłysły na myśl o walce.

              - Czy rychło wyruszymy do Akhlaura?

              Twarz elfki zachmurzyła się.
              - Jeszcze nie. Zilgorn okazał się… rozczarowujący. Magia nekromanty nie daje lepszej ochrony przed larakenem niż jakkolwiek inna. Musimy znaleźć inny sposób.

              - A zatem ta ostatnia ekspedycja była stratą pieniędzy i sił – wywnioskował Mbatu, wskazując na misę do wróżenia.

              Uśmiech Kivy był tak ostry, że mógłby ciąć diamenty.

              - Nie stratą – powiedziała delikatnie. – Nigdy tak nie myśl. Oddam wszystko, aby tylko wygubić magów Halruaa. Powinieneś uważać to za niezłą okazję.

 

RODZIAŁ PIERWSZY

 

              Gdyby zapytać mieszkańców Halruaa, większość przysięgłaby, że świat kończy się na okręgu śniegu i nieba. To przysłowie odnosiło się do Murów Halruaa, niemal niemożliwego do przekroczenia pasma górskiego, otaczającego ich ziemie niczym gigantyczna podkowa. Te słowa wypowiadano z wielką dumą, lekko tylko zabarwione dowcipem.

              Trudniej było Halruańczykom pominąć milczeniem morze na południowej granicy oraz statki i kupców, przybywających wraz z przypływami, lecz handel uważano za wymianę dóbr, nie kultury. Halruańczycy kupowali luksusowe towary, jak jedwab z dalekiego wschodu czy instrumenty muzyczne wykonane w odległym mieście Silverymoon. Sprzedawali mocne, złote wino i sztabki elektrum, wydobywane przez krasnoludy w kopalniach, które przewiercały wzgórza niczym plaster miodu. Ale to, co najlepsze w Halruaa, zatrzymywali dla siebie. Mieszkali w kraju bogatym w magiczne moce, królestwie rządzonym przez magów, żywej legendzie, gdzie rzeczywistość znacznie przerastała rozgłaszane po karczmach opowieści pełnych podziwu kupców.

              Tak naprawdę to większość z kupców niezbyt pojmowała cuda Halruaa, a tutejsi magowie dokładali wszelkich starań, aby trwali w nieświadomości. Obcokrajowcy mogli przebywać tylko w miastach portowych, gdzie dzięki magii i straży pilnowano ich starannie. Wielu podróżników uważało, iż Halruaa miała najmniej otwartą kulturę i najbardziej podejrzliwych mieszkańców, jakich spotkali. Jeśli tak się działo, to na pewno nie bez przyczyny. Historia Halruaa przypominała historię oblężonego zamku, gdyż wielu sąsiadów uważało ten kraj za skarbnicę potężnych zaklęć i magicznych artefaktów.

              Zagrożenia wewnętrzne – wywołane niepowodzeniami przyprawianiu magii albo sukcesami, które wyrwały się spod kontroli – były równie niebezpieczne jak zagrożenie ze strony piratów, smoków, czy pochodzących od drowów Crinti, które przemierzały pustynie za górami na północnym wschodzie. Rządzący czarodzieje wiedzieli, ze tylko niełatwe wybory i nieustanna czujność mogą sprawić, iż Halruaa nie podzieli losu zaginionego Netheril, Myth Drannor i innych legendarnych krain, które żyją nadal tylko w pieśniach bardów.

              Nie oznaczało to wcale, iż życie w Halruaa było ponure. Bynajmniej! Klimat był tu łagodny i przyjemny, ziemia co roku wydawała obfite plony, pustkowia zapewniały przygody tym, którzy ich pragnęli, a pozostałym swoje luksusy oferowały miasta. Wszędzie była też magia.

              Nigdzie nie było jej więcej niż w Halarahh, stolicy i siedzibie króla-czarodzieja Zalathorma. Niebo przesłaniały skręcone wieże podobne do zamarłych w pół ruchu pod chmurami tancerzy, budowle zbyt niezwykłe, by mogły ustać bez magii. Egzotyczne bestie, których nie można było spotkać nigdzie indziej, włóczyły się Pu publicznych ogrodach i uświetniały domy magów oraz bogatych kupców. Sprzedawcy zwykle oferowali rzadkie komponenty do zaklęć, jak również magiczne przedmioty, które mogłyby zawstydzić każdy smoczy skarb i doprowadzić większość magów z północy do łez rozpaczliwej zazdrości. Wielu zwykłych mieszkańców stać było na jeden czy dwa magiczne przedmioty, praktycznie rzeczy, które ułatwiały codzienne prace lub zapewniały odrobinę luksusu czy kaprysu. Nawet ci, którzy albo nie mieli zdolności do posługiwania się magią, albo nie mogli sobie pozwolić na jej kupno, mogli dołączyć do elity bawiącej się na częstych w mieście spektaklach.

              Tej nocy wszyscy zgromadzili się brzegach jeziora Halruaa, aby oglądać wiosenne regaty. Kiedy osłabły zimowe deszcze i gwałtownie wiatry, statki powietrzne jeszcze raz wzbiły się w niebo. Ten widok zawsze wyrywał westchnienia z piersi zblazowanych arcymagów, a serca prostych ludzi napełniał dumą i strachem.

              Żadnego z magicznych sekretów nie strzeżono tak dokładnie jak tajemnicy latających statków Halruaa. Na pierwszy rzut oka statek w suchym doku albo cumujący w porcie wyglądał jak zwykły statek z trzema masztami i szerokim pokładem. Statki powietrzne nie były zbyt sterowne, nie mogły tez wzbić się na tyle wysoko, by przelecieć nad górami. Wymagały ciągłych napraw zaklęciami, a do walki powietrznej były zbyt niezdarne i wolne. Jednak to się nie liczyło i przypominanie o tym Halruanom było tak samo bezcelowe, jak krytykowanie artystycznych walorów rodowego herbu. Statki powietrzne były dziedzictwem ich przodków, magów starożytnego Netheril i stanowiły symbol tego, co to znaczy być Halruańczykiem.

              Start statków przypadał na koniec Dnia Pani, wiosennego święta ku czci bogini magii, Mystry. Każdy założył odświętny czerwony strój, przez co tłum na brzegu przypominał duże pole szkarłatnych kwiatów. O zachodzie słońca ucichła muzyka ulicznych grajków, a radosny gwar ścichł do pełnego wyczekiwania pomruku. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę jeziora Halruaa.

              Statki powoli wzbiły się z wody w powietrze. Na ich białych żaglach się gromadzić światło gwiazd, zyskując na blasku, w miarę jak niebo ciemniało, a statki wznosiły się coraz wyżej. Było ich dziesięć, poruszały się w idealnym szyku: dziewięć statków uformowało krąg gwiazd wokół głównego statku, wielkiej jednostki należącej i czasem używanej przez samego króla Zalathorma.

              Niespodziewanie statek Zalathorma wybuchł czerwonym płomieniem. Światło gwiazd, podchwycone przez pozostałe statki, zaczęło mrugać tak, iż wydawało się, że krąg okrętów porusza się coraz szybciej i szybciej, aż wielkie gwiazdy zdawały się wirować wokół tańczącego płomienia – symbolu Mystry, a także całej Halruaa.

              Tłum zareagował wiwatami, tupiąc nogami do coraz szybszego rytmu, tańcząc i wyciągając ramiona w stronę światła. Pokaz zakończył się wybuchem migotliwego światła, chmura migoczących iskierek spadła na rozbawiony tłum. Te małe drobinki przylgną do ich czerwonych szat aż do wschodu słońca tworząc wzory, które według tradycji świadczyły o łasce Mystry.

              Roześmiany i rozgadany tłum ruszył korzystać z wieczornych atrakcji, z których większość obracała się wokół przepowiadania przyszłości. Niektórzy udali się do świątyń na radosne nabożeństwa ku czci bogini magii, a inni szukali pocieszenia wśród wieszczów, odczytujących boskie znaki. Zwykli mieszkańcy spieszyli d mądrych kobiet z sąsiedztwa, które składały wiarygodne opowieści używając odrobiny ludowej magii i zbieranego przez całe życie doświadczenia z ludźmi szukającymi ich porady. Niezależnie od miejsca, gdzie się udali, przeważnie odchodzili zadowoleni. Złe przepowiednie w Dzień Pani były tak rzadkie, jak śnieg na bagnach.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin