Danice Allen
Dedykacja:
Dla Jerry'ego - jako ostatni dowód miłości od
Cricket (Świerszcza)
Serdecznie dziękuję „zespołowi krytyków”, czyli moim najlepszym przyjaciółkom: Lisie Bingham, Lyn Austin i Sharylin Cano, za to, że chciały zapoznać się z pierwszym napisanym przeze mnie romansem historycznym i że wzdychały, i popłakiwały w najodpowiedniejszych miejscach!
Dziękuję też mojej rodzinie: Allenowi, Chris i Aaronowi, którzy cierpliwie jedli odgrzewane w mikrofalówce „obiady telewizyjne” albo pizzę, kiedy ja błądziłam po XIX - wiecznej Kornwalii i nie miałam czasu przygotować im przyzwoitego posiłku.
Dziękuję także memu agentowi, Jane Jordan Browne, za jej wiarę w moje zdolności pisarskie i pozytywny stosunek do moich dokonań.
Dziękuję również memu wydawcy, Judith Stern - zafascynowanej podobnie jak ja dawną Anglią - za to, że pokochała moich bohaterów prawie tak samo jak ja oraz za jej przyjacielskie, fachowe rady i niegasnący entuzjazm.
Kornwalia, czerwiec 1821 r.
- Myślisz, że przyjedzie, Zach? - Elizabeth Tavistock objęła wysokiego młodzieńca i stanąwszy na palcach, oparła brodę na jego ramieniu. Oboje wyglądali na wrzosowisko przez gotyckie, zdobne kamiennymi słupkami okno biblioteki. Lok wspaniałych, kasztanowatych włosów dziewczyny opadł na klapę czarnego męskiego surduta. Z ołowianych chmur dobiegł przytłumiony grzmot. Kolejna burza zmierzała ku Pencarrow.
Zachary Wickham przycisnął dłonią drobną rączkę, nie odrywając wzroku od okna.
- Tak, niech go diabli! Przesłał wiadomość, że zjawi się na otwarcie testamentu. Przecież mógłby spotkać się z Hookiem w Londynie już po wszystkim! Nie mam pojęcia, czemu przyjeżdża tutaj! Słyszałem, że istny z niego krezus, więc nie powinno mu zależeć na jakimś tam spadku. I wie z pewnością, że to mało prawdopodobne, by dziadek zostawił mu bodaj pensa: uparty, stary sknera przez te wszystkie lata kompletnie go ignorował. A j e g o z pewnością nie skłania do przybycia szacunek dla zmarłego! - Zachary wzruszył ramionami i przeczesał smukłymi palcami gęste, proste włosy.
- Może przyjeżdża, żeby się spotkać z tobą - podsunęła Beth, przypatrując się z niepokojem mężczyźnie, który krążył po pokoju i targał złotą jak pszenica grzywę.
- Skąd by mu się wzięła taka zachcianka, jeśli przez siedemnaście lat nie chciał się ze mną widzieć?
Beth przygryzła mocno wargę. Ból przeszył ją na wylot, gdy usłyszała udrękę w glosie Zachary'ego. Przed chwilą wydawał się taki spokojny!... Ale to był cały Zach: z pozoru cichy staw o niezmąconej powierzchni, a w istocie rozszalała, niezgłębiona otchłań. Tymczasem każdą jego myśl, radość czy ból dziewczyna odczuwała z taką mocą, jakby były jej własne. Wyciągnęła ku niemu rękę, przekonując:
- Proszę cię, uspokój się. Nic to nie pomoże, że będziesz się zadręczał. Może to szansa dla was obu, by wszystko przemyśleć i naprawić? Będziecie wówczas mogli zostać przyjaciółmi i kochać się, jak braciom przystało!
Zachary zatrzymał się i utkwił w niej swoje niezwykłe, żółtobrązowe oczy. Serce Beth ścisnęło się na widok odbijającego się w nich cierpienia. Czarny ubiór sprawiał, że lśniące włosy mężczyzny i jego miodowe oczy jeszcze bardziej przyciągały uwagę - istny Adonis w żałobie!
Beth orientowała się jednak, że śmierć dziadka nie była dla Zacha życiowym ciosem; od pewnego czasu wręcz się jej spodziewano. Wiedziała też z własnego doświadczenia - przecież w ubiegłym roku była świadkiem powolnego konania wyniszczonego cierpieniem ukochanego ojca - że wlokąca się bez końca, nieuleczalna choroba tępi ostrze bólu najbliższych.
Prawdę mówiąc, niełatwo było kochać stroniącego od ludzi Chestera Hayle'a! Gardził on okazywaniem wszelkich uczuć i mogło się zdawać, że usiłuje odstręczyć od siebie wszystkich, z wnuczkiem włącznie.
Beth dobrze wiedziała, że w tej chwili najbardziej dręczy Zachary'ego wspomnienie tragedii sprzed lat, gdy rozdzielono go z bratem. Przeżyty w dzieciństwie szok od czasu do czasu powracał w jego pamięci. Z pewnością dziś szczególnie wyraziście, gdyż bracia mieli się spotkać po raz pierwszy od chwili rozstania.
- Dobrze wiesz, że ojcu nigdy na mnie nie zależało - odezwał się Zach z goryczą. - Jednak przez wiele lat głupio się łudziłem, że mój brat boleje nad naszą rozłąką tak samo jak ja. Ani razu się do mnie nie odezwał, lecz sądziłem, że to ojciec nie pozwolił mu korespondować ze mną. Dopiero gdy nie zjawił się nawet po śmierci ojca, wreszcie dotarło do mnie, jak wygląda prawda.
Mimo że Zach miał już dwadzieścia dwa lata i jak większość mężczyzn wstydził się okazywania uczuć, głos mu się załamał. Z wyrazem wstydu i niesmaku na twarzy młodzieniec odwrócił się i stanął obok kominka, opierając głowę o chłodny marmur gzymsu, którego kant ścisnął tak mocno, że kłykcie mu zbielały.
Elizabeth westchnęła głęboko i odgarnęła z czoła ciemny lok, który wymknął się spod spinających ciężką grzywę grzebyków. Lepkie, naładowane elektrycznością powietrze przytłaczało ją. Nad wrzosowiskiem znowu przetoczył się grzmot.
Dobrze znała tę historię. Jej wspomnienie powracało wielokrotnie w ciągu tych wszystkich lat, które spędzili wspólnie z Zacharym. Jak przystało na najbliższą przyjaciółkę, zawsze wspierała go, gdy zmagał się z odżywającym na nowo uczuciem niepowetowanej straty, odtrącenia, a wreszcie złością. Na szczęście była to jedyna chmura na jasnym niebie ich beztroskiego dzieciństwa. A byli tak nierozłączni, jakby wychowywali się pod jednym dachem, choć w istocie Elizabeth mieszkała o trzy mile dalej, w Brookmoor Manor.
Zawsze ogarniały ją mieszane uczucia na myśl o rozłące Zacha z rodziną. Gdyby ojciec nie pozbył się go, odsyłając do Pencarrow, ona sama nigdy by go nie poznała! Nie była w stanie wyobrazić sobie tego. Jakże nudne byłoby jej dzieciństwo bez inspirującej obecności sąsiada! Wychowywała się prawie jak jedynaczka: jej siostra Gabrielle była o tyle młodsza... Z zachwytem powitała więc urozmaicenie i przygodę, które wkroczyły w jej życie za sprawą starszego o trzy lata chłopca. Stanowił centrum jej światka, znała go równie dobrze, jak samą siebie, a może i lepiej!
Zdała sobie właśnie sprawę, że Zachary'emu potrzeb...
basienka_87