Alfred Elton Van Vogt - Krypta Bestii.pdf

(182 KB) Pobierz
VAN VOGT A.E.
KRYPTA BESTII
Potwór pełzł. Skamlał ze strachu i bólu. Bezkształtna, amorficzna plazma,
zmieniajšca kształt i strukturę przy każdym gwałtownym poruszeniu, pełzła
korytarzem kosmicznego frachtowca, zwalczajšc w sobie niepohamowany popęd
do przybierania kształtu otoczenia. Szary pęcherz rozlewajšcej się
substancji to pełzł, to spływał kaskadš, toczył się, ciekł i rozlewał w
nieustannym, miertelnym zmaganiu z tš anormalnš potrzebš przybrania
jakiej trwałej postaci. Jakiejkolwiek postaci: twardej, zimno-
niebieskiej metalowej ciany zdšżajšcego na Ziemię frachtowca, grubej
kauczukowej podłogi. Z podłogš nie było zbyt trudno; co innego opierać
się przycišganiu metalu. Z łatwociš mógłby się stać metalem na całš
wiecznoć.
Ale co mu to uniemożliwiało. Jaki wpojony nakaz. Nakaz dudnišcy
jak werbel w każdej jego czšsteczce, pulsujšcy z równomiernš
intensywnociš, niby dojmujšcy ból, w każdej jego komórce: odszukać
najwybitniejszego matematyka w całym Układzie Słonecznym i sprowadzić go
do wrót krypty zbudowanej z marsjańskiego supermetalu. Wielki musi być
uwolniony. Zamek zegarowy zintegrowany z liczbš pierwszš musi zostać
otwarty.
To włanie był ten nakaz, wywierajšcy presję na jego składniki.
Nakaz, który wielcy i Ÿli twórcy wyryli w jego elementarnej œwiadomoœci.
W końcu długiego korytarza co się poruszyło. Otworzyły się
drzwi. Dał się słyszeć odgłos kroków. Kroków pogwizdujšcego mężczyzny. Z
metalicznym powistem, niemal westchnieniem, stwór rozpłynšł się,
upodabniajšc się na chwilę do kałuży rtęci, po czym przybrał barwę
bršzowej podłogi, stał się podłogš, leciutkim zgrubieniem na
ciemnobršzowej kauczukowej płaszczyŸnie.
Był jak w ekstazie. O, włanie tak leżeć płasko, mieć kształt i
być prawie martwym, tak, że nie czuje się wcale bólu. mierć jest czym
tak błogim i pożšdanym, a życie - mękš nie do zniesienia. Żeby tak ta
nadchodzšca żywa istota odeszła stšd jak najprędzej. Gdyby się zatrzymała
- narzuciłaby mu swój kształt. Życie to potrafi, jest silniejsze niż
metal. A to oznaczałoby cierpienie, walkę, ból.
Stwór wyprężył swe ciało, płaskie teraz i groteskowe - które
jednak w każdej chwili mogło napišć muskuły jak z żelaza - i oczekiwał
walki na mierć i życie.
Parelli, mechanik z załogi statku kosmicznego, pogwizdywał sobie
radonie przemierzajšc wielkimi krokami lnišcy korytarz wiodšcy do
maszynowni. Włanie otrzymał radiotelegram ze szpitala: Żona czuje się
dobrze. Chłopiec! Cztery kilo". Stłumił w sobie chęć, by krzyczeć i
tańczyć z radoci. Chłopiec! Życie jest piękne.
Stwór na podłodze poczuł ból: pierwotny ból, przesycajšcy jego
elementy niczym żršcy kwas. Bršzowa podłoga drżała każdš czšsteczkš, gdy
Parelli kroczył po niej. Stwór odczuwał szalone pragnienie, by ruszyć
œladem człowieka i przybrać jego postać. Ze strachem zwalczał w sobie ten
popęd, coraz bardziej wiadomie, mógł już bowiem myleć, posługujšc się
mózgiem Parellego. Zgrubienie na powierzchni podłogi potoczyło się w œlad
za mężczyznš.
Opór na nic się nie zdał. Zgrubienie urosło do rozmiarów
pęcherza, na moment przybierajšc kształt ludzkiej głowy. Ponurej zjawy o
piekielnych kształtach. Twór wydał metaliczny dwięk; syknšł z
przestrachu, po czym opadł dygoczšc z przerażenia, bólu, i nienawiœci,
podczas gdy Parelli oddalał się szybkim krokiem - za szybkim w porównaniu
z jego pełzaniem. Pisk zamarł. Stwór wtopił się w bršzowš podłogę i leżał
nieruchomo, drżšc wszakże z niepohamowanej żšdzy, by żyć - żyć pomimo
bólu i strachu. Żyć i wypełniać wolę swych twórców.
Przeszedłszy dziesięć metrów Parelli przystanšł. Otrzšsnšł się z
rozmylań o żonie i dziecku. Odwrócił się i wpatrywał niepewnie w
korytarz prowadzšcy do maszynowni.
- Ki diabeł? - zastanowił się na głos.
Jaki dziwny, słaby, ale budzšcy grozę dwięk odbił się echem w
jego wiadomoci. Dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Diabelskie
echo! Stał tak, ów rosły, atletycznie zbudowany mężczyzna, obnażony do
pasa, spocony od żaru silników rakietowych, które wyhamowywały statek
kosmiczny powracajšcy na Ziemię z wyprawy na Marsa. Wzdrygnšł się i
zaciskajšc pięci ruszył wolno z powrotem, tš samš drogš, którš
przyszedł.
Stwór drżał cały, czujšc przycišganie, które było dlań prawdziwš
torturš rozdzierajšcš każdš jego wzburzonš i rozdygotanš komórkę.
Stopniowo uwiadamiał sobie nieuchronnš koniecznoć przyjęcia postaci
życia.
Parelli zatrzymał się niezdecydowany. Podłoga poruszyła się pod
jego nogami; wyrana falista bršzowa wypukłoć, przerażajšca, znosiła
się na jego niedowierzajšcych oczach i rosła w pęcherzykowatš, luzowatš,
syczšcš masę. Odrażajšca, demoniczna głowa unosiła się nad rachitycznymi,
na pół ludzkimi barkami. Guzowate dłonie, wyrastajšce z małpich,
zdeformowanych ramion, wpiły się w jego twarz niczym szpony ze wciekłš
furiš i szarpały go, nie przestajšc jednoczenie zmieniać swego kształtu.
- O Boże! - wykrzyknšł mężczyzna.
Œciskajšce go wcišż ramiona i dłonie stawały się coraz bardziej
normalne, coraz bardziej ludzkie - œniade, muskularne. Twarz przybrała
znajome rysy, wyrósł na niej nos, pojawiły się oczy i czerwona kreska
ust. Cała postać stała się naraz bliŸniaczo podobna do niego: te same
spodnie i pot, i wszystko.
- ...Boże! - powtórzył sobowtór, wczepiajšc się w Parellego
pożšdliwymi palcami z nieprawdopodobnš siłš.
Z trudem łapišc oddech Parelli uwolnił się z uœcisku, po czym
zadał jeden miażdżšcy cios prosto w tę zniekształconš twarz. Monstrum
krzyknęło. Odwróciło się i zaczęło uciekać, zatracajšc ludzki kształt,
opierajšc się temu, wydajšc z siebie na pół ludzkie okrzyki. Parelli
œcigał stwora; nogi miał jak z waty, dygotał z panicznego przerażenia i
niedowierzania własnym zmysłom. Wycišgajšc rękę dosięgnšł zanikajšcych
już spodni potwora i szarpnšł. Pozostał mu w rękach zimny, liski, wijšcy
się strzęp przypominajšcy mokrš glinę. To było już nie do wytrzymania. Z
odrazy poczuł mdłoci, nogi się pod nim ugięły. Dobiegło go wołanie
pilota: - Co się stało?
Dostrzegł otwarte drzwi magazynu. Skoczył bez tchu do œrodka, po
chwili wypadł trzymajšc w pogotowiu pistolet atomowy. Zobaczył, że pilot
z bladš twarzš i wybałuszonymi oczami zesztywniał przy olbrzymim oknie.
- Jest tam! - wykrzyknšł tamten.
Szary pęcherz roztapiał się w rogu szyby, stajšc się szybš.
Parelli rzucił się do okna, mierzšc z pistoletu. Pofałdowane wybrzuszenie
wsiškło w szkło, przyciemniajšc je; potem pęcherz wyłonił się z drugiej
strony okna, w chłodzie Kosmosu. Oficer stanšł obok Parellego. Obaj
patrzyli, jak szara, bezkształtna plazma pełznie wzdłuż bocznej œciany
pędzšcego frachtowca, znikajšc z ich pola widzenia.
Parelli oprzytomniał.
- Mam kawałek tego! - wykrzyknšł. - Rzuciłem na podłogę w
magazynie.
Na porzucony strzęp natknšł się porucznik Morton. Mikroskopijny
odcinek podłogi wzniósł się, a potem urósł do zdumiewajšcych rozmiarów,
próbujšc przybrać ludzkš postać. Parelli, z rozbieganymi, błędnymi
oczyma, zgarnšł monstrum szuflš. Stwór zasyczał. Już prawie stał się
częciš metalowej szufli, ale nie udało mu się to, ponieważ człowiek był
zbyt blisko.
Parelli stał na chwiejnych nogach przed swym zwierzchnikiem, z
szuflš w rękach. miał się histerycznie:
- Dotknšłem tego - powtarzał w kółko - dotknšłem tego.
Gdy statek wdzierał się w ziemskš atmosferę, na jego zewnętrznej
powłoce poruszył się pęcherz metalu, zdradzajšc niemrawe oznaki życia.
Metalowe ciany rozgrzały się do czerwonoci, potem do białoci. Odporny
jednak na to stwór kontynuował powolnš przemianę w szarš masę. Niejasno
uwiadamiał sobie, że nadeszła pora działania.
Naraz oderwał się od statku i zaczšł opadać powoli, jakby nie
podlegał przycišganiu ziemskiemu. Nieznaczne przekształcenie w budowie
jego atomów spowodowało przyspieszenie opadania, jak gdyby stwór naraz
stał się bardziej podatny na działanie grawitacji. Ziemia w dole była
zielona; miasto, niewyrane w oddali, błyszczało w promieniach
zachodzšcego słońca. Stwór zwolnił i zniżał się, niczym opadajšcy lić w
podmuchu wiatru, ku wcišż jeszcze dalekiej powierzchni ziemi. Wylšdował
przy moœcie, na peryferiach miasta.
Jaki mężczyzna szedł przez most szybkim, nerwowym krokiem.
Zdziwiłby się bardzo, gdyby się obejrzał i ujrzał swego sobowtóra
wspinajšcego się z rowu na drogę i ruszajšcego żwawo w œlad za nim.
Odszukać - najwybitniejszego matematyka!
Było to w godzinę póniej. Idšc zatłoczonš ulicš monstrum
odczuwało nieustanny ból, z jakim doskwierała mu ta myl. Cierpiał także
i z innych powodów: musiał zmagać się z przycišganiem tej cisnšcej się
zewszšd, spieszšcej masy ludzkiej, która mrowiła się przed nim, nie
dostrzegajšc go. Teraz, gdy miał ciało i umysł człowieka, znacznie
łatwiej było mu myleć i utrzymać niezmienionš postać.
Odszukać - matematyka!
„Po co?" zrodziło się pytanie w jego ludzkim teraz mózgu.
Monstrum zadrżało, wstrzšnięte takš herezjš. Jego piwne, rozbiegane oczy
rozglšdały się dokoła trwożnie, jakby spodziewał się, że spotka go nagła
i straszliwa zagłada. Jego rysy zatarły się nieco, upodabniajšc się
kolejno to do oblicza mężczyzny z haczykowatym nosem, który mijał go
kołyszšcym się krokiem, to znów do opalonej twarzy wysokiej kobiety,
która wpatrywała się w witrynę sklepowš.
Ten proces trwałby dłużej, gdyby monstrum nie otrzšsnęło się ze
strachu i nie zmusiło do przybrania rysów gładko wygolonej twarzy młodego
człowieka, który wynurzył się leniwie z bocznej uliczki. Mężczyzna
spojrzał na niego, odwrócił wzrok, potem znów się obejrzał, zaskoczony.
Monstrum odebrało jego myli: Co, u diabła? Gdzie już widziałem tego
faceta!".
Nadchodziła grupka kobiet. Stwór odsunšł się na bok, gdy go
mijały. Na moment stracił kontrolę nad swymi zewnętrznymi komórkami: bršz
jego garnituru przybrał najdelikatniejszy odcień błękitu - kolor
najbliższej sukni. Kręciło mu się w głowie od szelestu strojów i
trajkotania: No powiedz sama, moja droga, czy ona nie wyglšda okrrropnie
w tym okrrropnym kapeluszu?".
Na wprost znajdował się długi cišg gigantycznych gmachów.
Monstrum pokiwało głowš ze zrozumieniem. Takie skupisko budynków oznacza
obecnoć metalu, a siła, co wišże atomy metalu, działałaby również i na
jego ludzkš postać. Stwór pojmował istotę tego zjawiska, za poœrednictwem
umysłu szczupłego mężczyzny w ciemnym garniturze, wlokšcego się ospale.
Był on urzędnikiem. Monstrum odebrało jego myli: człowiek z zawiciš
mylał o swym szefie, Jimie Brenderze z firmy J.P. Brender i Spółka".
Skłoniło to monstrum do gwałtownego zawrócenia i pójœcia œladem
Lawrence'a Pearsona, z zawodu buchaltera. Gdyby przechodnie zwrócili na
to uwagę, zdumiałby ich widok dwóch Lawrence'ów Pearsonów idšcych ulicš
jeden za drugim w odstępie jakich piętnastu metrów. Wtórny Lawrence
Pearson, badajšc pamięć pierwszego, dowiedział się, że Jim Brender jest
absolwentem harwardzkiego wydziału matematyki, finansów i ekonomii
politycznej, ostatnim z długiej linii finansowych geniuszy, mężczyznš
trzydziestoletnim, szefem kolosalnie zasobnej firmy „J P. Brender i
Spółka".
„Ja także mam trzydziestkę, myli Pearsona odbijały się echem w
mózgu stwora, a nie posiadam nic. Brender opływa we wszystko, a ja będę
mieszkał w tym samym starym pensjonacie do końca życia".
Zapadał już zmrok, gdy obaj przechodzili przez most. Monstrum
przyspieszyło kroku, wysuwajšc się agresywnie do przodu. Widać w
ostatniej chwili jakie niejasne przeczucie tknęło jego ofiarę, bo
szczupły mężczyzna się odwrócił, wydajšc z siebie cichy skrzek, gdy
stalowe szpony schwyciły go za gardło w straszliwym uœcisku. Mózg potwora
odłšczył się, oszołomiony, gdy zgasła wiadomoć Lawrence'a Pearsona. Z
trudem łapišc oddech i bronišc się przed nicociš monstrum odzyskało
wreszcie panowanie nad sobš. Za jednym zamachem chwyciło martwe ciało i
przerzuciło je przez betonowš balustradę. W dole rozległ się plusk, a
potem bulgotanie wody.
Stwór, będšcy teraz Lawrence'em Pearsonem, szedł najpierw
pospiesznie, potem coraz wolniej, póki nie dotarł do ogromnego domu z
cegły, zbudowanego w niejednolitym stylu. Popatrzył z niepokojem na
numer, ogarnięty nagłš niepewnociš, czy pamięć go nie zwodzi. Z wahaniem
otworzył drzwi. Oblał go strumień żółtego wiatła, czyj miech
zawibrował w jego wrażliwych uszach. Panował tu chaos rozmaitych myœli
snujšcych się po głowach rozmaitych osób, tak samo jak na ulicy. Stwór
bronił się przed napływem tych obcych myli, grożšcym mu utratš
osobowoci Lawrence'a Pearsona. Znalazł się w przestronnym, jasnym holu,
skšd przez otwarte drzwi do pokoju widać było stół nakryty do kolacji,
przy którym siedziało kilkanaœcie osób.
- A, to pan, panie Pearson - odezwała się gospodyni zajmujšca
honorowe miejsce u szczytu stołu. Była to kobieta o spiczastym nosie i
wšskich ustach. Monstrum przypatrywało się jej przez chwilę z uwagš.
Przechwyciło myli kobiety. Jej syn był nauczycielem matematyki w
gimnazjum. Stwór zareagował na to obojętnociš, w mig doszedł prawdy: syn
tej kobiety był takim samym intelektualnym zerem, jak jego matka.
- Przyszedł pan w samš porę - powiedziała obojętnym tonem. -
Sarah, przynieœ talerz dla pana Pearsona.
- Dziękuję, nie jestem głodny - odparł stwór, miejšc się w duchu
z ironiš; było to uczucie do tej pory mu nie znane. - Chyba pójdę się
położyć.
Całš noc przeleżał na łóżku Lawrence'a Pearsona, z otwartymi
oczami, raŸny, coraz bardziej œwiadom siebie.
Jestem maszynš, rozmylał, bez własnego mózgu. Mogę jedynie
posługiwać się mózgiem ludzi. Ale w jaki niewytłumaczalny sposób moi
twórcy pozwolili mi być czym więcej niż tylko czyim echem. Posługuję
się ludzkim mózgiem, aby osišgnšć własny cel.
Na myl o twórcach zdjęła go groza zaćmiewajšca umysł. Było to
przerażajšce, mgliste wspomnienie fizjologicznego bólu dezintegrujšcej
reakcji chemicznej.
Wstał o œwicie i spacerował po miecie do wpół do dziesištej. O
tej włanie porze stanšł przed imponujšcš marmurowš bramš firmy J.P.
Brender i Spółka". Znalazłszy się w rodku zagłębił się w wygodnym fotelu
z inicjałami L.P. i pracowicie lęczał nad księgami rachunkowymi, które
Lawrence Pearson odłożył poprzedniego dnia.
O godzinie dziesištej wysoki młody człowiek w ciemnym garniturze
pojawił się na łukowo sklepionym korytarzu. Idšc energicznym krokiem
mijał po drodze szeregi biurowych pomieszczeń. Umiechał się przy tym ze
spokojnš pewnociš siebie. Stworowi niepotrzebny był wcale chór dzień
dobry, panie Brender", by wiedzieć, że oto przybywa jego zwierzyna łowna.
Podniósł się gibkim, sprężystym ruchem, na jaki nie stać byłoby
prawdziwego Lawrence'a Pearsona, i wszedł szybko do toalety.
W chwilę póniej w drzwiach ukazał się sobowtór Jima Brendera i
ruszył ze spokojnš pewnociš siebie w stronę gabinetu, w którym przed
kilkoma minutami zniknšł prawdziwy Brender. Zapukał do drzwi, wszedł - i
uzmysłowił sobie trzy rzeczy na raz. Po pierwsze, że znalazł tego właœnie
człowieka, po którego został wysłany. Po drugie, że jego umysł nie jest w
stanie skopiować bystrego, precyzyjnie działajšcego mózgu młodego
człowieka, który przypatrywał się mu zdziwionymi ciemnoszarymi oczami. I
po trzecie, że na cianie gabinetu wisi olbrzymia metalowa płaskorzeba.
Wstrzšnięty, majšc zamęt w głowie, czuł przycišganie metalu. Już
na pierwszy rzut oka poznał, że to supermetal - produkt wielkiego kunsztu
antycznych Marsjan, których miasta wzniesione z metalu, pełne bezcennych
mebli, dzieł sztuki i urzšdzeń mechanicznych, były teraz odkopywane przez
przedsiębiorczych Ziemian spod warstwy piasku, pod którym leżały
pogrzebane od trzydziestu czy nawet pięćdziesięciu milionów lat.
Supermetal! Metal nie rozgrzewajšcy się w najwyższej temperaturze,
którego ani diament, ani żadne inne narzędzie tnšce nie może nawet
drasnšć; nigdy nie skopiowany przez ludzi, równie tajemniczy jak owa siła
ieis, którš Marsjanie czerpali z pozornej nicoœci.
Wszystkie te myli kłębiły się w głowie monstrum, gdy badało
zakamarki pamięci Brendera. Stwór z wysiłkiem odwrócił uwagę od metalu i
utkwił wzrok w mężczynie. W jego mylach odczytał bezgraniczne
zdziwienie.
Brender podniósł się.
- Mój Boże - odezwał się - kim pan jest?
- Nazywam się Jim Brender - odparł sobowtór, uwiadamiajšc sobie
ponury komizm całej sytuacji; zdał sobie również sprawę z faktu, że to
odczucie dowodzi postępu w jego rozwoju.
Prawdziwy Jim Brender doszedł już do siebie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin