29.Okrwawiony Bóg - L. Sprague de Camp.doc

(94 KB) Pobierz
OKRWAWIONY BÓG

Okrwawiony bóg

Robert E. Howard
L.Sprague de Camp

 

Przez blisko dwa lata Conan pozostaje na służbie króla Turanu, odbywając dalekie podróże i poznając fasady sztuki wojennej. Jak zwykle, nieustannie wpada w tarapaty. Po jednej z grubszych awantur — w której, jak mówiono, chodziło o kochankę zwierzchnika — Conan uznaje, że najładniej będzie opuścić szeregi turańskiej armii, a rozchodzące się plotki o ukrytych skarbach każą mu wyruszyć ku wschodnim granicom Zamory i szukać bogactwa w Górach Kezankijskich.


Conan Cymeryjczyk prowadził poszukiwania po omacku, tak jak teraz, w tej ciemnej jak otchłań, śmierdzącej uliczce. Gdyby ktoś zdołał go zobaczyć, ujrzałby wysokiego, potężnie zbudowanego mężczyznę w obszernym płaszczu z wielbłądziej wełny, skrywającym kolczugę z mocnych, stalowych ogniw, naciągniętą na zwiewny, zuagirski khilat. Spod szerokiego zawoju wyglądała grzywa czarnych włosów i zbrązowiała od słońca, młoda twarz.

Nagle przeraźliwy krzyk bólu rozdarł mu uszy. W labiryncie uliczek Arenjunu, Miasta Złodziei, podobne wrzaski nikogo nie dziwiły, a żaden ostrożny czy bojaźliwy człowiek nie był na tyle głupi, by wtrącać się w nie swoje sprawy. Lecz Conan nie należał ani do ostrożnych, ani do bojaźliwych. Wiecznie dręcząca go ciekawość nie pozwoliła zignorować wołania o ratunek. Poza tym szukał pewnych ludzi i potrzebował zasięgnąć języka.

Posłuszny swej gwałtownej, barbarzyńskiej naturze, Cymeryjczyk ruszył w kierunku smugi światła, przeszywającej pobliskie ciemności. W chwilę później znalazł pęknięcie w szczelinie zamkniętej okiennicy, zajrzał więc w okno niskiego budynku o grubych, kamiennych murach.

Miał przed sobą przestronną komnatę obwieszoną aksamitnymi draperiami, pełną kosztownych kilimów i sprzętów. Wokół łoża stało kilku mężczyzn — sześciu krzepkich, zamorańskich zbirów i dwóch innych, o trudnej do określenia narodowości. Na łożu rozciągnięto rozebranego do pasa człowieka. Był to góral kezankijski: wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna o nabieglych krwią oczach i lśniącej od potu, szerokiej piersi. Czterech krzepkich napastników przytrzymywało go za ręce i nogi unieruchamiając zupełnie, chociaż mięśnie kończyn i barków drgały mu jak naprężone liny. Na oczach Conana szczupły mężczyzna w turbanie z czerwonego jedwabiu wyjął kleszczami rozżarzony węgiel z paleniska i przysunął go do dygoczącej, poznaczonej śladami oparzeń piersi Kezankijczyka. Inny człowiek, wyższy od tego w czerwonym turbanie, warknął coś, czego Cymeryjczyk nie zrozumiał. Góral gwałtownie potrząsnął głową i splunął wściekle na pytającego. Płonący węgiel spadł na owłosioną pierś wyrywając nieludzki ryk z ust ofiary. W tej samej chwili Conan z całej siły uderzył ramieniem w okiennicę.

Cymeryjczyk wcale nie postąpił tak nierozsądnie, jakby się wydawało. Z pewnych powodów potrzebował przyjaźni górali kezankijskich, ludzi powszechnie znanych z wrogiego nastawienia do wszystkich obcych. Właśnie nadarzyła się okazja, by ją sobie zaskarbić. Okiennica z trzaskiem rozleciała się w drzazgi, wpadając do środka razem z Conanem. Cymeryjczyk skoczył do środka pokoju, trzymając w jednej ręce krótką, zakrzywioną szablę, a w drugiej długi, zuagirski sztylet. Oprawcy odwrócili się gwałtownie, wydając okrzyki zdumienia.

Ujrzeli wysoką, odzianą po zuagirsku postać o twarzy skrytej pod fałdami powiewającego zawoju. W półmroku błysnęły roziskrzone, niebieskie oczy. Przez moment wszyscy zastygli w bezruchu.

Człowiek w czerwonym turbanie rzucił krótki rozkaz, a wtedy rozczochrany, olbrzymi Zamoranin skoczył na spotkanie nadciągającego przeciwnika. Opryszek trzymał nisko krótki miecz i zaatakował od dołu. Cios był prawdziwie morderczy, jednak wznoszące się ramię napotkało opadający bułat Conana. Zaciśnięta na rękojeści miecza dłoń poleciała w bok, pryskając deszczem krwi, a długie, wąskie ostrze w lewej ręce Cymeryjczyka przecięło gardło napastnika, tłumiąc jęk bólu.

Conan przeskoczył ciało powalonego wroga. Ruszył na Czerwony Turban i jego wysokiego kompana. Pierwszy dobył noża, drugi szabli.

 Załatw go, Jillad! — warknął Czerwony Turban, odskakując przed gwałtownym atakiem Cymeryjczyka. — Zal, pomóż nam!

Człowiek o imieniu Jillad odparował cięcie szabli i oddał cios. Conan uniknął pchnięcia, odskakując z kocią zwinnością w bok, ale ten unik przywiódł go w zasięg noża Czerwonego Turbana. Błysnęło ostrze, klinga uderzyła w bok barbarzyńcy, ale nie zdołała przebić pierścieni czarnej kolczugi. Napastnik cofnął się błyskawicznie, ledwie unikając sztychu Conana, tak, że wąska klinga zuagirskiego sztyletu przecięła jedwabną szatę i skórę na piersi. Czerwony Turban potknął się o stołek. Upadł ciężko, lecz nim Conan zdołał wykorzystać przewagę, Jillad natarł na niego z szablą, zasypując go lawiną ciosów. Odpierając atak Cymeryjczyk zauważył, że napastnik zwany Żalem zachodzi go z boku z ciężkim berdyszem w ręku, a Czerwony Turban gramoli się na nogi.

Nie czekał, aż odetną mu odwrót. Szerokim zamachem szabli zmusił Jillada do cofnięcia się. Zal uniósł berdysz do ciosu, a wtedy Conan zanurkował pod wzniesionym ramieniem i błyskawicznym pchnięciem rozciągnął przeciwnika na podłodze. Po chwili nędznik zwijał się we własnej krwi i wnętrznościach. Cymeryjczyk rzucił się ku ludziom trzymającym więźnia. Z krzykiem wypuścili Kezankijczyka, sięgając po swe zakrzywione szable. Jeniec stoczył się z posłania, cudem zdoławszy uniknąć ciosu, jaki wymierzył mu jeden z oprawców. Conan stanął między góralem a napastnikami — chociaż rozpoczął się odwrót, nadal walczył, odpierając ich uderzenia.

 Otwórz drzwi i wychodź! Szybko! — krzyknął do Kezankijczyka.

 Psy! — ryczał Czerwony Turban. — Nie pozwólcie im uciec!

 Chodź tu i zakosztuj śmierci, nędzniku! — zaśmiał się Conan, mówiąc po zamorańsku z barbarzyńskim akcentem.

Osłabiony torturami góral zdołał wreszcie odsunąć rygiel i pchnął drzwi, prowadzące na mały dziedziniec. Potykając się, wybiegł w noc, zaś Conan zatrzymał przeciwników w wąskim przejściu, gdzie nie mogli wykorzystać swej przewagi. Zadając ciosy i odparowując je, śmiał się i klął na przemian. Czerwony Turban miotał się za plecami napierających napastników, wykrzykując obelgi.

Szabla Conana opadała jak błyskawica. Jeden z Zamoran wrzasnął i padł, chwytając się za pierś. Nacierający Jillad przewrócił się na niego. Zanim przeklinający, wrzeszczący i cisnący się w przejściu napastnicy zdołali się wydostać na zewnątrz, Conan odwrócił się i pomknął przez dziedziniec do muru, za którym zniknął Kezankijczyk.

Wepchnąwszy swój oręż za pas odbił się od ziemi, chwycił krawędź muru, podciągnął się w górę i obrzucił szybkim spojrzeniem ciemną, krętą uliczkę. Nagle niebo spadło mu na głowę i bez czucia stoczył się na drugą stronę, w mrok…

Nikły blask padający Conanowi na twarz ocucił go. Usiadł, mrugając oczami, klnąc cicho i szukając po omacku swojej broni. Płomyk zgasł i w ciemności rozległ się głos:

 Nie obawiaj się, Conanie z Cymerii, jestem twoim przyjacielem.

 Kim jesteś, na Kroma? — spytał barbarzyńca. Odnalazł już leżącą obok szablę i nieznacznie podkurczył nogi do skoku. Leżał na ulicy, u podnóża muru, z którego spadł, a pochylony nad nim człowiek stanowił zaledwie niewyraźny, krępy kształt na tle rozgwieżdżonego nieba.

 Przyjacielem — powtórzył tamten miękkim, iranistańskim akcentem. — Nazywaj mnie Sassan.

Conan podniósł się z szablą w dłoni. Iranistańczyk wyciągnął coś w jego kierunku. W świetle gwiazd Conan dostrzegł błysk stali, lecz nim zadał cios zrozumiał, że nieznajomy trzyma w ręku jego własny sztylet, skierowany nie ostrzem, lecz rękojeścią.

 Jesteś podejrzliwy jak wilk, Cymeryjczyku — zaśmiał się Sassan. — Lepiej zachowaj swoją stal dla wrogów.

 Gdzie oni są? — zapytał Conan, biorąc sztylet.

 Odjechali w góry, tropem Okrwawionego Boga.

Barbarzyńca doskoczył doń i chwyciwszy żelaznym chwytem za khilat na piersiach Sassana, zajrzał w kpiące, ciemne oczy o zagadkowym wyrazie.

 Niech cię diabli, mów, co wiesz o Okrwawionym Bogu! — syknął, przyciskając nóż do boku Iranistańczyka, tuż pod żebrami.

 Wiem — powiedział Sassan — że przybyłeś do Arenjunu, ścigając złodziei, którzy ukradli ci mapę, pokazującą miejsce ukrycia skarbu większego od bogactw Yildiza. Ja również czegoś tu szukam. Ukrywałem się w pobliżu i widziałem przez dziurę w murze, jak wpadłeś do komnaty, gdzie torturowano Kezankijczyka. Skąd wiedziałeś, że to oni ukradli twoją mapę?

 Wcale nie wiedziałem — mruknął Conan, . — Usłyszałem krzyk i wydawało mi się, że powinienem się wtrącić. Gdybym wiedział, że to ci, których szukam… Co jeszcze wiesz?

 Niewiele. Niedaleko stąd, w górach, znajduje się ukryta świątynia, do której nawet górale boją się zbliżyć. Mówią, że stoi tam od niepamiętnych czasów, a uczeni mężowie spierają się, czy została zbudowana przez Grondarian, czy też postawił ją nieznany, pradawny lud, zamieszkujący Hyrkanię już po Kataklizmie. Kezankijczycy nie dopuszczają tam obcych, ale Nemedyjczykowi imieniem Ostorio udało się ją odnaleźć. Wszedł do środka i ujrzał złoty posążek, wysadzany czerwonymi kamieniami. Nazwał go Okrwawionym Bogiem. Nie mógł go zabrać ze sobą, bo posążek był większy od człowieka i o wiele za ciężki, ale sporządził mapę, zamierzając po niego wrócić. Wydostał się szczęśliwie z krainy gór, lecz jakiś zbir zadźgał go w Shadizarze. Zanim umarł, dał mapę tobie, Conanie.

 I co dalej? — spytał ponuro Cymeryjczyk.

Na ulicy było wciąż pusto i cicho.

 Skradziono ci ją — rzekł Sassan. — Wiesz, kto to zrobił.

 Z początku nie miałem pojęcia — burknął Conan. Później dowiedziałem się, że złodziejami byli Koryntjanin Zyras i Arahak — wydziedziczony książę turański. Ich sługa szpiegował umierającego Ostoria i doniósł im o mapie. Ścigałem ich aż tutaj, ale nie wiedziałem, jak wyglądają. Dziś wieczór usłyszałem, że ukrywają się gdzieś w pobliżu. Krążyłem w ciemnościach, szukając jakiegoś śladu, kiedy usłyszałem ten krzyk.

 Walczyłeś z nimi, nie wiedząc, kim są! — rzekł Sassan. — Kezankijczyk to Rustum — szpieg Keraspy, naczelnika górali. Zwabili go do tego domu i przypiekali, by zdradził im tajemne przejście przez góry. Resztę wiesz.

 Wszystko, prócz tego, kto mnie strącił z muru.

 Któryś z nich rzucił stołkiem i trafił cię w głowę. Kiedy spadłeś na drugą stronę, nie poświęcili ci więcej uwagi. Pewnie sądzili, że nie żyjesz, albo nie poznali cię w tym stroju. Rzucili się za Kezankijczykiem, lecz nie wiem, czy go schwytali. Niebawem wrócili, wsiedli na konie i pognali jak szaleni na zachód, zostawiając ciała zabitych. Poszedłem sprawdzić, kim jesteś i poznałem cię.

 Zatem człowiek w czerwonym turbanie to Arahak — mruknął Conan. — A gdzie Zyras?

 Przebrany za Turańczyka. To ten, na którego wołali Jillad.

 Aha! A co z tobą? — warknął Conan.

 Tak jak ty, chcę zdobyć posążek, mimo że spośród wszystkich, którzy wyruszyli na jego poszukiwanie, tylko Ostorio powrócił żywy. Jakieś przekleństwo zdaje się ciążyć na tych, którzy zamierzają splądrować świątynię…

 Co o tym wiesz? — spytał ostro Cymeryjczyk.

Sassan wzruszył ramionami.

 Niewiele. Górale mówią o klątwie rzuconej przez boga na wszystkich, którzy wyciągają chciwe race po jego posążek, ale ja nie wierzę w zabobony. Myślę, że ty też się ich nie lękasz, prawda?

 Oczywiście, że nie!

Prawdę mówiąc, Conan lękał się. Chociaż nie obawiał się człowieka ani zwierzęcia, nadprzyrodzone zjawiska wywoływały w jego barbarzyńskiej duszy atawistyczny lęk. Nie zamierzał się jednak do tego przyznawać.

 Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał Iranistańczyka.

 No, tylko tyle, że żaden z nas nie zdoła sam stawić czoła całej bandzie Zyrasa, natomiast razem możemy rzucić się za nimi w pościg i odebrać im bożka. Co ty na to?

 Tak, zrobimy to. Jeśli jednak spróbujesz jakichś sztuczek, zabiję cię jak psa.

Sassan roześmiał się.

 Wiem, do czego jesteś zdolny. Możesz mi zaufać.

Chodź, konie czekają.

Iranistańczyk poprowadził Conana przez labirynt uliczek ze zwieszającymi się z góry ażurowymi balkonami i przez ciemne, cuchnące zaułki, aż zatrzymali się przed bramą oświetloną blaskiem zawieszonej nad nią latarni. Na pukanie w furcie pojawiła się brodata twarz. Sassan powiedział cicho kilka słów i bramę otwarto. Wszedł do środka, a za nim dręczony podejrzeniami Conan. Jednak konie rzeczywiście na nich czekały.

Na rozkaz nadzorcy zaspani słudzy poczęli je siodłać i napełniać juki żywnością.

Wkrótce Conan i Sassan wyjechali z miasta zachodnią bramą, niedbale strzeżoną przez zaspane straże. Sassan był tęgim, lecz muskularnym mężczyzną o szerokiej, bystrej twarzy i żywych, ciemnych oczach. Był uzbrojony we włócznię, z którą obchodził się ze zręcznością świadczącą o dużej wprawie. Conan nie wątpił, że w potrzebie Sassan będzie walczył równie sprawnie i dzielnie. Nie wątpił też, że może polegać na jego uczciwości tak długo, jak długo ich przymierze będzie korzystne dla Iranistańczyka, i że później Sassan będzie się starał zamordować wspólnika przy pierwszej sposobności, byle tylko zatrzymać dla siebie cały łup.

Świt zastał ich wśród poszarpanych wąwozów nagich, czarnych Gór Kezankijskich, oddzielających najdalej na wschód wysunięte granice Zamory i Koth od równin turańskich stepów. Chociaż zarówno Zamora, jak i Koth rościły sobie prawa do tego obszaru, żadne z państw nie zdołało go podbić i Arenjun, bezpiecznie usytuowany na urwistej skale, skutecznie powstrzymywał ciągłe najazdy turańskich hord ze wschodu. Droga ciągle rozgałęziała się, ślady kopyt traciły na wyrazistości, aż wreszcie Sassan przyznał, że nie wie, gdzie się znajdują.

 Nadal jedziemy po ich śladach — powiedział Conan — a chociaż ty ich nie widzisz, ja nie straciłem ich z oczu.

Minęło parę godzin i ślady kopyt znów stały się widoczne.

 Doganiamy ich — rzekł Conan. — Mają nad nami przewagę liczebną. Musimy pozostać poza zasięgiem ich wzroku, dopóki posąg nie znajdzie się w ich rękach. Potem zastawimy zasadzkę i odbierzemy im zdobycz.

Sassanowi rozbłysły oczy.

 Dobrze! Lecz nade wszystko ostrożność! To kraina Keraspy, a on grabi wszystkich podróżnych.

Wczesnym popołudniem nadal zdążali po śladach starą, prawie zatartą drogą. Właśnie dotarli do wąskiego wąwozu, gdy Sassan rzekł:

 Jeśli ten Kezankijczyk wrócił do swojej wioski, to możemy mieć kłopoty.

Gwałtownie ściągnęli wodze, bo nagle z wąwozu wyjechał szczupły góral o ostrych rysach twarzy.

 Stać! — krzyknął, unosząc rękę. — Z czyjego rozkazu wjechaliście na ziemię Keraspy?

 Spokojnie — mruknął Conan do Iranistańczyka. — On z pewnością nie jest sam.

 Keraspa pobiera myto od podróżnych — rzekł cicho Sassan. — Może tylko o to im chodzi.

Gmerając za pasem, rzekł do jeźdźca:

 Jesteśmy tylko ubogimi wędrowcami, ale radzi opłacimy myto waszemu dzielnemu naczelnikowi. Jesteśmy sami…

 A ten z tyłu? — spytał góral, ruchem głowy wskazując na drogę, którą przybyli. Sassan odwrócił się. W tejże chwili Kezankijczyk wyrwał zza pasa sztylet i zadał błyskawiczny cios. Uczynił to bardzo szybko, ale Conan był jeszcze szybszy. Ostrze zmierzało ku gardłu Sassana, gdy rozległ się ostry świst i brzęk stali uderzającej o stal. Sztylet wyleciał z rąk Kezankijczyka, który z przekleństwem chwycił za rękojeść szabli. Nim zdążył jej dobyć, Cymeryjczyk uderzył ponownie, rozcinając turban i czaszkę. Koń górala, rżąc i kwicząc, zrzucił ciało pana na ziemię. Conan spiął swojego wierzchowca.

 Do wąwozu! — wrzasnął. — To zasadzka!

Zanim ciało Kezankijczyka stoczyło się na ziemię, powietrze przeszył świst strzał i brzęk cięciw. Rumak Sassana, ugodzony strzałą w kark, poderwał się do galopu i poniósł jeźdźca w głąb wąwozu. Poganiając swojego wierzchowca, Conan poczuł muśnięcie przelatującej koło ucha strzały. Pomknął za Sassanem, który stracił panowanie nad swoim koniem. Pędząc w kierunku wąwozu ujrzeli wypadających z niego galopem jeźdźców, wywijających szerokimi, zakrzywionymi szablami. Sassan poniechał prób okiełznania rozszalałego rumaka i przebił włócznią pierwszego z atakujących. Grot przeszył napastnika, wyrzucając go z siodła.

W następnej chwili Conan zrównał się z drugim jeźdźcem, który zamachnął się nań ciężką szablą. Cymeryjczyk uniósł swoją broń, konie uderzyły piersią o pierś i stalowe ostrza związały się z brzękiem. Conan stanął w strzemionach. Zebrawszy wszystkie siły uderzył, łamiąc gardę przeciwnika i rozłupując mu czaszkę.

Nie zatrzymując się, galopowali w głąb wąwozu, ścigani świstem strzał. Śmiertelnie raniony koń Sassana potknął się i upadł, lecz Iranistańczyk zwinnie zeskoczył z padającego zwierzęcia.

 Siadaj za mną! — krzyknął Conan, spinając cugle.

Sassan z włócznią w dłoni wskoczył na koński zad. Spięty ostrogami, obładowany rumak ruszył ciężkim galopem. Rozbrzmiewające w tyle wrzaski świadczyły o tym, że łucznicy pobiegli do swych ukrytych wierzchowców. Po chwili zakręt wąwozu stłumił wszelkie odgłosy.

 Ten kezankijski szpieg musiał dotrzeć do Keraspy — dyszał Sassan. — Pragną krwi, nie złota. Myślisz, że dostali Zyrasa?

 Mógł przejechać, zanim zastawili pułapkę, a może to właśnie jego tropili i nadzialiśmy się na nich przypadkiem. Myślę, że Zyras ze swoimi ludźmi jest wciąż przed nami.

O milę dalej, wjeżdżając w rozległą kotlinę otoczoną skałami, usłyszeli słabe odgłosy pogoni. Po drugiej stronie stromy stok prowadził w górę, na wąską przełęcz. Dojeżdżając do niej zobaczyli, że przejście jest zamknięte niewysokim, kamiennym murem. Sassan krzyknął i zeskoczył z konia, kryjąc się przed chmarą nadlatujących ze świstem strzał. Jedna z nich wbiła się głęboko w końską pierś. Zwierzę zachwiało się, po czym runęło z łoskotem. Conan zeskoczył w ostatniej chwili. Przetoczył się za głazy, gdzie już znalazł schronienie jego towarzysz. Kolejne pociski łamały się na kamieniach albo z głuchym stukiem wbijały się w ziemię. Obaj awanturnicy popatrzyli po sobie.

 Znaleźliśmy Zyrasa! — rzekł Sassan, wyginając wargi w sardonicznym uśmiechu.

 Zaraz przypuszczą atak — wyszczerzył zęby Conan — a Keraspa zamknie potrzask z tyłu.

Zza muru nadleciał urągliwy głos Zyrasa:

 Wyjdźcie i dajcie się zastrzelić, kundle! Co to za Zuagir stoi obok ciebie, Sassan? Myślałem, że rozwaliłem mu łeb zeszłej nocy!

 Jestem Conan! — ryknął Cymeryjczyk.

 Mogłem się domyślić — krzyknął Zyras po krótkim milczeniu. — No, teraz was mamy!

 Jedziemy na tym samym koniu! — krzyknął Conan. — Słyszeliście odgłosy walki w wąwozie?

 Tak, słyszeliśmy je, kiedy poiliśmy konie. Kto was ściga?

 Keraspa z setką Kezankijczyków! Myślisz, że kiedy z nami skończą, to pozwolą wam odejść? Torturowaliście jednego z nich!

 Lepiej połączmy nasze siły — dodał Sassan.

 Mówisz prawdę? — nie dowierzał Zyras.

Nad murem pojawiła się jego okryta turbanem głowa.

 Jesteś głuchy, człowieku? — odparł Conan.

Wąwóz rozbrzmiewał wrzaskami i tętentem kopyt.

 Chodźcie tu, szybko! — zawołał Zyras. — Dość będzie czasu na podział łupu, jeżeli wyjdziemy z tego z życiem.

Conan i Sassan wyskoczyli z ukrycia i pobiegli po stoku do muru, gdzie żylaste ręce pomogły im przejść na drugą stronę. Barbarzyńca spojrzał na swoich nowych sprzymierzeńców. Zyras, ponury mężczyzna o twardym spojrzeniu, odziany w tu — rański strój, Arshak, elegancki nawet po tylu godzinach konnej jazdy, trzech śniadoskórych Zamoran, szczerzących zęby na powitanie. Zarówno Zyras, jak Arshak, nosili krótkie kolczugi, takie same jak Conan i Sassan.

Kezankijczycy — blisko dwudziestu jeźdźców — ściągnęli wodze, gdy śmignęły ku nim strzały z łuków Arshaka i Zamoran. Kilku odpowiedziało tą samą bronią, lecz większość zawróciła, odjeżdżając poza zasięg strzał. Zsiedli z koni, szykując się do ataku, gdyż mur był zbyt wysoki na konną szarżę. Jeden rumak miał puste siodło, inny wlókł za sobą rannego jeźdźca z nogą uwięzłą w strzemieniu.

 Musieli nas śledzić! — warknął Zyras. — Oszukałeś nas, Conanie! Tam nie ma setki wojowników!

 Starczy ich, by poderżnąć nam gardła — odparł Cymeryjczyk, próbując kciukiem ostrza swego miecza. — A Keraspa może w każdej chwili posłać po posiłki.

 Za tym murem nie jesteśmy bez szans — mruknął Zyras. — Chyba wybudował go ten sam lud, który postawił świątynię Okrwawionego Boga. Oszczędzajcie strzały!

Kezankijczycy ruszyli w górę zwartą grupą, osłaniani przez czterech łuczników nieustannie szyjących strzałami z boków. Biegnący na przedzie trzymali przed sobą lekkie puklerze. Conan dostrzegł płomiennorudą brodę Keraspy. Chytry naczelnik krył się za plecami swoich ludzi.

 Strzelać! — wrzasnął Zyras.

Strzały wpadły w tłum i trzy wijące się postacie pozostały na stoku, jednak reszta parła naprzód z dziko pałającymi oczami i zimnym żelazem zaciśniętym w owłosionych łapskach. Obrońcy wystrzelili w zgraję napastników ostatnie strzały i stanęli na murze dobywając broni. Górale przypuścili atak. Kilku próbowało podsadzić towarzyszy, inni opierali puklerze o mur, aby dostarczyć im stopni. Wzdłuż zapory rozlegał się łomot uderzeń, szczęk stali i przekleństwa ginących. Conan odrąbał głowę pierwszemu Kezankijczykowi i ujrzał, jak stojący obok Sassan wbija włócznię w rozdziawione usta innego tak, że ostrze wyszło przez kark. Dzikooki góral, tocząc pianę z ust, dźgnął jednego z Zamoran nożem w brzuch. W powstałą lukę natychmiast wcisnęli się wyjący Kezankijczycy, wdrapując się na mur i przeskakując na drugą stronę, zanim Cymeryjczyk zdołał ich powstrzymać. Barbarzyńca otrzymał cios w lewe ramię, lecz oddał go z nawiązką, gruchocząc kark napastnika.

Przeskoczył obalonego górala i runął w tłum napastników, nie mając czasu rzucić okiem, jaki obrót przybrała walka na flankach. Zyras przeklinał po koryntiańsku, Arshak po hyrkańsku. Ktoś przeraźliwie wrzeszczał. Jakiś góral ścisnął gorylimi łapskami szyję Conana, lecz ten tylko naprężył mięśnie karku i pchnął nożem przeciwnika, który puścił go z jękiem i stoczył się z muru. Dysząc ciężko i rozglądając się, Cymeryjczyk uświadomił sobie, że napór zelżał. Kilku pozostałych przy życiu górali kuśtykało po stoku — wszyscy broczyli krwią. U podnóża muru leżał stos trupów. Wszyscy trzej Zamoranie byli martwi lub umierający. Opodal, wsparty plecami o głazy, siedział Arshak. Krew ciekła mu przez palce. Jego wargi posiniały, lecz zmusił się do niesamowitego uśmiechu.

 Urodzony w pałacu — szeptał — umieram pod murem, jak pies… Nieważne — los tak chciał… Ten posążek jest przeklęty — wszyscy, którzy go poszukiwali, zginęli… Z tymi słowami zmarł.

Zyras, Conan i Sassan popatrzyli po sobie w milczeniu — trzech ponurych, zbryzganych krwią obszarpańców. Każdy z nich był lekko ranny w rękę lub nogę, ale kolczugi uchroniły ich od śmierci, która dopadła ich towarzyszy.

 Widziałem, jak Keraspa umykał chyłkiem! — warknął Zyras. — Pójdzie do wioski i sprowadzi nam na głowę całe plemię. Musimy się pospieszyć, znaleźć posążek i wywieźć go, zanim Keraspa nas dopadnie. Złota wystarczy dla trzech.

 Racja — zagrzmiał Conan — ale zanim wyruszymy, oddaj mi moją mapę.

Zyras otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale zamknął je widząc, że Sassan podniósł łuk jednego z Zamoran i nałożył strzałę na cięciwę.

 Rób, jak ci mówi Conan — rzekł Iranistańczyk.

Zyras wzruszył ramionami i oddał wymięty pergamin.

 Niech was diabli, chyba zasłużyłem na trzecią część skarbu.

Cymeryjczyk zerknął na mapę i wepchnął ją za pas.

 W porządku. Nie żywię urazy. Jesteś wieprz, lecz jeśli będziesz postępował z nami uczciwie, my też będziemy w porządku, prawda, Sassan?

Zapytany kiwnął głową, po czym napełnił kołczan strzałami.

Konie Zyrasa stały uwiązane pod murem. Trzej kompani wybrali trzy najlepsze wierzchowce oraz trzy zapasowe i ruszyli dalej. Zapadła noc, ale z uwagi na Keraspę parli naprzód, nie zważając na ciemności. Conan czujnie obserwował swoich wspólników. Wiedział, że decydująca chwila nadejdzie dopiero wtedy, gdy znajdą się z posążkiem w bezpiecznym miejscu i nie będą już sobie potrzebni. Wtedy Zyras i Sassan mogą się zmówić, by go zamordować, lub też jeden z nich przedstawi mu plan zabicia drugiego, lecz już teraz wolał ich mieć na oku. Mimo, że Cymeryjczyk był twardy i bezlitosny, barbarzyńskie poczucie honoru nie pozwalało mu samemu próbować zdrady. Zastanawiał się też, co chciał powiedzieć mu przed śmiercią twórca mapy. Śmierć przyszła po Ostoria w chwili, gdy zaczął opisywać świątynię. Nemedianin chciał właśnie ostrzec przed czymś Conana, kiedy krew uderzyła mu do ust.

Zbliżał się świt. Z wąskiego wąwozu wjechali w dolinę otoczo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin